Dobrze jest wrócić do Śródziemia - kilka słów o "Hobbicie"

Nie rozumiem, skąd wzięła się tak stanowcza niechęć wielu krytyków wobec najnowszego filmu Petera Jacksona. Peany zachwytu, jakie wygłaszano na temat trylogii Władca pierścieni, zastąpione zostały stwierdzeniami typu: "Nic nowego...", "Nie zaskoczył..." czy "Dlaczego aż trzy części?" Niemal każdy sformułowany w recenzjach zarzut jest jednak dla mnie zaletą filmu. I nie zamierzam się silić na obiektywizm. Zarówno książki Tolkiena, jak i adaptacje Jacksona uważam za arcydzieła i nic nie skłoni mnie do zmiany zdania. Moja miłość do filmowego Hobbita jest tym większa, że pozwala mi wrócić do świata, który pokochałam i do czasów, gdy moje życie miało jaśniejsze niż dziś barwy... 

Złe założenia poczynił widz, który miał nadzieję zobaczyć "coś nowego" w Hobbicie. Czy ktokolwiek chciałby powrócić do Shire innego niż to, które zna z Drużyny pierścienia? Czy małe istoty, większe od krasnoludów, ale mniejsze od człowieka, mogłyby wyglądać inaczej niż te z przyjęcia urodzinowego Bilba? Czy w końcu krainy, przez które wędrują nasi bohaterowie, mogłyby być pozbawione tajemniczości i piękna, znanego nam choćby z Rivendell? Cóż nowego można było wymagać w tej kwestii od reżysera i scenografów? Zresztą, poza znanymi nam miejscami, które z lubością oglądamy po raz kolejny, pojawiają się takie, które widzimy po raz pierwszy. I jesteśmy wstrząśnięci. Mam tu na myśli chociażby scenę walki olbrzymów skalnych. W książce wydarzenie to ujęte jest w krótkim fragmencie opisu burzy, która zagraża podróżnikom. W filmie zyskuje ona szczególny wyraz i robi na widzu ogromne wrażenie. Groza krainy, w której przebywają nasi bohaterowie, powoli zaczyna o sobie dawać znać w sposób jednocześnie zatrważający i zachwycający.

Czym mógł zaskoczyć twórca filmowego Hobbita? A skąd w ogóle myśl, że widzowie muszą zostać zaskoczeni? Czy na Niezwykłą podróż wybieramy się po to, by przeżyć coś nowego, czy po to, by powrócić do krainy Śródziemia, którą znamy i kochamy? Może ktoś zapyta: "dlaczego więc wracać?" Dla tego samego powodu, dla którego wracamy do domu - bo czujemy się tam dobrze, bo mamy tam przyjaciół, bo chcemy oderwać się od szalonej rzeczywistości i ukryć się w świecie, w którym nie czyhają na nas niespodzianki... Nie jest nam obce zakończenie historii wyprawy krasnoludów, czarodzieja i pewnego hobbita i wiemy, jaki ma ona wpływ na dalsze losy naszych bohaterów. Nie łudźmy się, Hobbita Tolkiena znają prawie wszyscy gimnazjaliści - z oryginału lub z bardziej lub mniej prymitywnych streszczeń. Element zaskoczenia nie mógł pełnić w ekranizacji tej książki funkcji budowania napięcia. Co innego było istotne...

Tu przechodzimy do trzeciego, najczęściej formułowanego zarzutu: jak Jackson mógł rozbić krótkiego Hobbita na trzy części, skoro to samo zrobił jedenaście lat wcześniej z Władcą pierścieni! A ja uważam, że mógł z powodzeniem i że dobrze zrobił! Bez wątpienia widać, że reżyser i cała ekipa znaleźli doskonały sposób na przełożenie prozy Tolkiena na język filmu. Świadczy o tym nie tylko liczba zdobytych za "Trylogię" Oscarów i innych nagród filmowych, ale również pozytywna - a niekiedy entuzjastyczna wręcz - opinia krytyków oraz miłośników literatury i kina fantasy. Dlaczego więc tak negatywnie przez wielu oceniana jest postawa Jacksona, który sięga po kolejny utwór i daje nam szansę zatracić się po raz kolejny w świecie Śródziemia? Widać, że artysta - znający inne historie - bawi się tekstem i pozwala nam delektować się samą opowieścią: uzupełnia ją tam, gdzie w oryginale mamy wymienioną jedynie nazwę miejsca lub imię bohatera (tak dzieje się na przykład z postacią Radagasta Brązowego), wpina retrospekcje, wprowadza dygresje, rozwija wątki, poszerzając perspektywę fabularną. Cóż w tym złego? Zdrada wobec powieści? Reżyser ma prawo modyfikować fabułę pierwowzoru - zarzut zdrady zostaje odrzucony. Nastawienie na zysk? A dlaczego za solidną pracę - a taką bez wątpienia wykonał Jackson - nie należy się zapłata? Zarzut kolejny znów odrzucony. Zresztą: kto zmusza widzów do pójścia na film, do kupienia Blue Ray'a, potem do zakupienia wersji reżyserskiej i płyty z muzyką? Sami się na to godzimy - wielu z nas robi to przecież z rozkoszą!

Cudownie było wrócić do nory hobbita: zobaczyć te same okrągłe drzwi, oglądać z bliska sprzęty, biurko, dywany, spiżarnię, widok zza płotu na Shire - wszystko tak dobrze znane i bliskie... Wspaniale było znów spotkać Froda - jeszcze szczęśliwego i beztroskiego, a jakby znającego wszystkie przyszłe wypadki, który niemym spojrzeniem pytał widza: pamiętasz mnie? Pamiętasz, co wydarzy się za chwilę? I niezwykłym było przenieść się w czasie do wydarzeń, które zadecydowały o losach Śródziemia.

Czytałam o tym, jak wielkim przeżyciem był dla ludzi obecnych na planie filmu Gwiezdne wojny. Zemsta Sithów moment, w którym Anakin Skywalker przechodzi na ciemną stronę mocy i po raz pierwszy pokazany zostaje w kostiumie Dartha Wadera. Tak wszystko się zaczęło. To samo dzieje się w scenie, w której Bilbo znajduje pierścień i nieświadomy jego potęgi chowa go do małej hobbickiej kieszonki. Tak wszystko się zaczęło... 

I niech się nie kończy... Sentyment do Śródziemia, jaki tlił się we mnie od 11 lat, znów się ożywił. Tak samo jak kiedyś na kolejne części Władcy pierścieni, teraz czekam na następne odsłony Hobbita. A jeśli Jackson wpadnie na pomysł, aby zekranizować Silmarillion albo Dzieci Hurina - również będę ich wypatrywać z entuzjazmem...

__________________
Polecam artykuł napisany przed premierą filmu Jacksona: Hobbit w listach Tolkiena.